Andrzej Gardzielewicz – „Ała”

Janusz Czerwiński  – 70 lat dla piłki ręcznej

Profesor Janusz Czerwiński, z piłka ręczną, związał się na dobre w roku 1959, kiedy to przyjechał nad morze i i zgłosił akces do drużyny Spójni Gdańsk. To wtedy znany trener i nauczyciel Leon Wallerand, po usunięciu z gwardyjskiego Wybrzeża, zaczął budować w Spółdzielczym Klubie na Słowackiego nowy zespół siódemki; 11-ka odchodziła już do lamusa. Zebrała się wówczas wspaniała paczka przyjaciół, w większości jego wychowanków, która w szarej powojennej rzeczywistości próbowała w rywalizacji sportowej odnaleźć  radość życia. Byliśmy młodzi, ambitni a Leon nie tylko nas trenował, ale też gonił do nauki. Niektórzy jeszcze chodzili do szkoły, niektórzy zaczynali studia, nawet na trudnej Politechnice. Ganialiśmy za małą piłką, a naszym marzeniem stało się zdobycie tytułu mistrza Polski w piłce ręcznej.

Janusz w drużynie został przyjęty entuzjastycznie. Nie dość, że miał dobre warunki fizyczne to był, grając wcześniej w koszykówkę, świetnie wyszkolonym obrońcą; do tego mańkut. Był chudy i żylasty, przezwano go „Chruścielem”. Każdy miał u nas pseudonim; zapewne wielu dziś pamięta: Ałę, Boćka, Sylwetiego, Saszkę, Czosnka, Fakira, Oja. Po dwóch latach awansowaliśmy do ekstraklasy i pięliśmy się w górę tabeli, ale do czuba zawsze czegoś brakowało. Janusz w drużynie pełnił ważną rolę, ale poza boiskiem nie szukał miejsca wśród inżynierów i cała swoją przyszłość postanowił związać ze sportem. Przy braku uczelni wychowania fizycznego w Gdańsku rozpoczął edukację w Studium Nauczycielskim, które potem z powodzeniem zamienił na WSWF w Poznaniu. Był zawsze bardzo obowiązkowy i pracowity; nie tylko grał w piłkę, ale prowadził zajęcia z WF-u w pobliskiej szkole; dodatkowo zaczął trenować drużyny młodzików i juniorów w ośrodku Spójni Gdańsk. Gdy niespodziewanie Wallerand nas opuścił, Janusz w sposób naturalny został jego następcą. Pamiętam, jak by to było wczoraj, jego mowę na otwarciu „chcecie zdobyć mistrzostwo Polski, trzeba ostro zabrać się do roboty”. Wyszliśmy mu naprzeciw, chociaż do końca nie zdawaliśmy sobie sprawę, co to znaczy. Piłka ręczna była wtedy sportem amatorskim, piękną zabawą; od razu zwiększyliśmy częstotliwość treningów, do tego doszły intensywne obozy przygotowawcze. Janusz wzorował się na koszykówce, plany treningowe ściągał nawet z NBA. Ale to nie było proste, wszystkiego brakowało, na szczęście dostał poparcie rozsądnych włodarzy klubu. Tego nie można porównać z obecnymi czasami; ale zafundowano nam lepszy sprzęt, nie rozwalały się już nasze „pepegi’. Po treningu korzystaliśmy wreszcie z gorącej kąpieli, a w kawiarence klubowej czekała kolacja. Udało się tez pozyskać stałą opiekę lekarską. Stale też wzrastało nasze skromne dożywianie; w końcu sekcja dostała etaty sportowe. Za wysiłek otrzymywaliśmy rekompensatę, ale te sumy teraz śmieszą, niektórzy z tych „luksusów” rezygnowali.

Janusz, w międzyczasie zaczął współtworzyć gdańską WSWF; do zespołu dołączył swoich wychowanków: Fiurego, Lisa, Szulera, Garbusa, Szybkę, Pakolę; wielu ściągnął na Uczelnię. Zaczęliśmy grać coraz lepiej, skończyły się czasy pięknej improwizacji systemu 3,7,2…pamiętacie? W zaciszu gabinetu rozgryzał zagraniczne „koronki”, „wybloki” i dokładał do nich nowe elementy, których skuteczność sprawdzaliśmy praktycznie na wąskim boisku Słowackiego. W 1965 roku zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski, Janusza dostrzegła warszawska centrala; został trenerem młodzieżowej reprezentacji Polski, z którą w roku 1976 zdobył wicemistrzostwo Europy. Gdy wrócił do kraju nasze treningi znowu zostały zintensyfikowane. Na szczęście udało się nam uniknąć sztucznego wspomagania. Teraz ćwiczyliśmy, w pocie czoła, niemal codziennie; rezultaty tych wysiłków, od razu, stały się widoczne na boisku. Dzięki udanym końcówkom dokładaliśmy wszystkim bez kłopotów; dopadliśmy wreszcie wrocławski Śląsk i to w jego hali na Saperów. W 1968 roku spełniły się nasze marzenia, zdobyliśmy upragniony tytuł mistrza Polski w „siódemce”. Doszli: Zyga, Wacek, Kwak – tytuł powtórzyliśmy trzykrotnie. Większość z nas dostąpiła godności reprezentowania kraju. Dla Janusza był to początek trenerskiej kariery międzynarodowej, pracy z kadra narodową, czego zwieńczeniem był medal olimpijski zdobyty w Montrealu 1976.

Skończył się nasz piękny sen, ale sport nauczył nas szacunku do pracy, uzmysłowił, że w życiu obok zwycięstw są i porażki. Pozostajemy dalej w bliskich, przyjacielskich kontaktach, tylko co roku jest nas coraz mniej. W imieniu drużyny, której onegdaj byłem kapitanem serdecznie dziękuję za te „Mistrzostwa”.

Na koniec smutna refleksja starszego człowieka. Citius, Altius, Fortius, czy w dążeniu do zwycięstw nie ma barier. W tej pogoni Świat zwariował; gdzie piękno i radość uprawiania sportu; przyjaźń z boiska coraz częściej zastępuje „szmal”. Czy podobnie jak w starożytności greckie olimpiady zostaną zastąpione przez rzymskie areny cyrkowe? Oby nie!!! Śpiew łagodzi obyczaje; w trudnych chwilach drużyna Spójni zawsze do tego wracała a Janusz jeszcze z Tilem wkomponował śpiew do treningów. Przeto razem zaśpiewajmy: Jak długo na Wawelu Zygmunta bije dzwon. Tak długo w piłkę ręczną zawsze będziemy grać. Niech żyje nam Profesor przez szereg długich lat.

Pin It on Pinterest