Zygfryd Kuchta

Lepiej późno niż wcale ! ?

Właściwie można powiedzieć, że mój kontakt z piłką ręczną nastąpił na trzecim roku warszawskiej AWF, gdyż była ona w programie studiów, jako obowiązkowa dyscyplina sportu. Jednak nie jest to do końca prawda, ponieważ w latach 1965/66 reprezentowałem swoje technikum w mistrzostwach Łodzi szkół średnich w piłce ręcznej, zdobywając wicemistrzostwo. W tym czasie chodziłem już na treningi koszykówki, ale ciągle byłem namawiany przez trenera Władysława Ołasa do podjęcia treningów w piłce ręcznej. Nawet przez pewien okres czasu po zajęciach z koszykówki szedłem na piłkę ręczną. Po kilku takich próbach stwierdziłem, że jednak zostanę koszykarzem. Przy koszykówce trwałem przez kilka lat, aż do momentu III roku studiów, kiedy to  nauczyciele akademiccy i trenerzy Jerzy Jaworski i Mieczysław Kamiński doradzili mi zmianę dyscypliny sportu. Rozstałem się z koszykówką, z którą zdobyłem Mistrzostwo Polski Szkolnego Związku Sportowego, z powodzeniem grałem w II ligowym Widzewie Łódź i I ligowym  AZS AWF Warszawa. W zespole akademickim trenowałem i grałem pod okiem charyzmatycznego trenera Zygmunta Olesiewicza, popularnego „Grubego” w  towarzystwie  takich ówczesnych gwiazd „Czarodziejów z Bielan” jak Perka, Ronikier, Kwiatkowski, Jedliński, Niemiec, Sitkowski, Nartowski, Lechowski, Piwowar i wielu jeszcze innych. Oczywiście w tym towarzystwie nie byłem zawodnikiem podstawowym ale występowałem w meczach ligowych, grając między innymi przeciwko Mietkowi Łopatce.

To tak krótko informacyjne co było na początku. Później sprawy potoczyły się dość szybko Prawie z marszu zostałem zawodnikiem sekcji piłki ręcznej pierwszoligowego AZS AWF Warszawa, w którym grałem przez dwa lata, do zakończenia studiów. W tym czasie zostałem powołany do reprezentacji młodzieżowej Polski na mecz z NRD, który został rozegrany w Przemyślu. Byłem tam na zasadzie „przechodzonego” młodzieżowca dzięki przepisowi, który pozwalał na grę dwóch starszych zawodników w tej kategorii wiekowej. 

Po ukończeniu studiów i przejściu do Spójni Gdańsk moja kariera sportowa rozwinęła się bardzo szybko. Trafiłem do zespołu mistrza Polski, w którym trenowałem pod opieką szkoleniową Janusza Czerwińskiego i miałem okazję wzorować się i korzystać z doświadczeń  Andrzeja Lecha, popularnego „Garbusa”, który był wybitnym obrotowym Spójni i reprezentacji.  

Aby pozostać w formule telegraficznych skrótów przejdę do kilku wątków dotyczących reprezentacji  Polski. Początki gry w reprezentacji wiążą się z moim pierwszym wyjazdem na zawody do Belgii. Podróżowaliśmy pociągiem, a że było dużo czasu powstał pomysł przeprowadzenia „chrztu” nowemu reprezentantowi. Rytuał ten obowiązywał nie tylko w kadrze ale przy każdej okazji zmiany środowiska sportowego. Trwa chyba do dzisiaj, być może w okrojonym „programie artystycznym”. Podstawową częścią „chrztu” było wymierzenie razów na wypiętą wiadomą część ciała. Według zwyczaju trzeba było wybrać sobie matkę lub ojca chrzestnego (czerpiąc z wątków religijnych). Oczywiście „matka chrzestna” była milej widziana, choć nie miało to wpływu na siłę „egzekucji” a czasami nawet ją potęgowało. Ponieważ, w moim przypadku, w przedziale było mało miejsca, całą ceremonię zorganizowano w wagonie pocztowym. W tym czasie w kadrze narodowej była dość duża grupa zawodników ze Śląska z przeszłością gry w „jedenastkę”. Ich zaangażowanie w przyjęcie do społeczności kadry narodowej nowego członka było technicznie i fizycznie prawidłowo wykonane i odczuwalne na mojej d…. Na koniec trzeba było pokazać czy „chrzest” się przyjął. Na moje szczęście zaczerwienienie było okazałe i zostałem przyjęty wg maksymy „jaki chrzest takie granie”. 

Przez lata 1968-1976 grałem w reprezentacji Polski, gdy trenerem głównym do Igrzysk Olimpijskich w Monachium był Janusz Czerwiński a później Stanisław  Majorek, który wraz z Januszem i trenerem od bramkarzy Jerzym Tilem stanowili zespół szkoleniowy kadry narodowej.

Regułą przygotowań, w tamtym okresie, były zgrupowania w górach, gdzie przynajmniej raz w roku przebywaliśmy w Zakopanem. Nie inaczej też było w roku Igrzysk Olimpijskich – Montreal 1976. Jedynym odstępstwem od tradycyjnego zgrupowania górskiego w celu urozmaicenia treningu i uzyskania „przewyższenia” był dwutygodniowy pobyt w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów. Kto tam bywał i zna to miejsce wie, jakie tam mogły być warunki pobytu. Prawdopodobnie w tym czasie, ze względów finansowych nie było stać Związku na zorganizowanie takiego zgrupowania w jednym z uznanych ośrodków francuskich. W Pięciu Stawach dysponowaliśmy pokojami 10-14 osobowymi z piętrowymi łóżkami. Ciepła woda była sekretnie puszczana, by o tym nie wiedzieli turyści, którzy mieszkali obok nas. Oczywiście ciepłej wody starczało tylko na namoczenie się i szybkie spłukanie. Siłę ćwiczyliśmy z hantlami i sztangami, które zabraliśmy ze sobą a w ramach treningu schodziliśmy do Wodogrzmotów Mickiewicza by przynieść zaopatrzenie dla całego schroniska. Podstawowy trening realizowaliśmy przemierzając okoliczne szlaki turystyczne, pokryte  na przemian zlodowaciałym lub miękkim i mokrym śniegiem. Należy dodać, że zgrupowanie to odbywało się na początku maja i pogoda w górach była bardzo zmienna. Na wyposażeniu mieliśmy trampkokorki, które jako tako ułatwiały poruszanie się w takich warunkach. Istotnym punktem tych wycieczek treningowych były przerwy podczas, których był czas na zdjęcie obuwia, wyżęcie skarpetek i ponowne przygotowanie się do kontynuowania biegu lub marszu. Dla nas była to rzecz normalna, próba charakteru, kiedy to w ciężkich warunkach pogodowych musieliśmy pokonywać przy pomocy łańcuchów przełęcz pod Zawratem. Były też przyjemniejsze chwile, kiedy to nadarzały się okazje zjazdu po zlodowaciałym śniegu na ortalionach. Po dwóch tygodniach udaliśmy się na dalsze przygotowania do Zakopanego do Ośrodka COS pod Krokwią, gdzie powitali nas bramkarze, którzy realizowali indywidualny program szkoleniowy  z trenerem Jerzym Tilem. Był to przyczynek do gorących dyskusji na temat, która grupa miała łatwiej, która trudniej i do dzisiaj jest to temat nierozstrzygnięty. 

Wiele  razy pojawia się pytanie czy zawodnicy dawnej ery i sukcesów (medal igrzysk olimpijskich, medal MŚw) byliby w stanie sprostać wymagania dzisiejszego treningu. Odpowiadam zdecydowanie TAK. U podstaw sukcesów sportowych leży motywacja (byliśmy mocno zmotywowani), chęć  i wola osiągnięcia sukcesu (wtedy byliśmy dyscypliną na dorobku) oraz stworzenie wraz ze szkoleniowcami (J. Czerwiński i S. Majorek) jednej spójnej grupy przy optymalnym wykorzystaniu możliwości finansowych i organizacyjnych Związku.

Przeszliśmy szkołę życia, która ukształtowała nasze charaktery i nawet gdy 
w pewnych kwestiach nie zgadzaliśmy się to zawsze, o czym jestem głęboko przekonany,  czujemy do siebie szacunek.

Pin It on Pinterest